Przy okazji kolejnego, „półokrągłego” jubileuszu muzycznej wizytówki miasta rozmawialiśmy z Robertem Szymańskim, wokalistą i liderem legionowskiego zespołu Sexbomba.
Po ponad 35 latach grania punkrockowa Sexbomba dorobiła się na krajowym podwórku statusu legendy i ma swoje stałe miejsce w historii polskiej muzyki. Jaki jest wasz sposób na sceniczną długowieczność?
Zespół rockandrollowy, żeby istnieć, moim zdaniem powinien mieć przesłanie. Zespoły, które nie mają takiego przesłania, troszeczkę zaczynają tracić rację bytu. Wiadomo, że inaczej ma poukładane w głowie człowiek młody i w inny sposób buntuje się on przeciwko otaczającemu go światu, a inaczej robi to osoba dorosła, której głowa i serce też często buntują się, jak widzą pewne rozwiązania. Ale jeśli chodzi o teksty, ja bardziej staram się bardziej różne zjawiska punktować, niż ostrzyć siekierkę. Ta przychodząca z wiekiem różnica polega na tym, że nabiera się do wszystkiego większego dystansu.
Z czego on się według ciebie bierze?
Przeszliśmy swoje: i na scenie muzycznej, i w życiu. Mamy o wiele więcej doświadczeń, niż mieliśmy ich, zakładając zespół. Myślę, że nasze forma obserwowania świata, nasze przesłanie, jest bardziej zwracaniem uwagi na sytuacje, które nie powinny mieć miejsca; piętnowaniem ich. Ale cały czas jest to rockandrollowe granie, które ma skłaniać do zadumy, ma poruszać ważne tematy – nie boimy się tego robić, ale równocześnie ma ono też być powodem do zabawy. Bo człowiek składa się z różnych emocji: i z tych wesołkowato-pozytywnych, i z takich bardziej refleksyjnych. Staramy się to łączyć w naszym graniu. Jest w nim miejsce zarówno na jedną, jak i na drugą odsłonę.
Czy według ciebie działają teraz w mieście grupy, które też mogą kiedyś namieszać w krajowym szołbiznesie?
Na rynku legionowskim jest bardzo dużo zdolnych muzyków i osób, które świetnie śpiewają. Natomiast w tej chwili jest taki moment, że nie dostrzegam podmiotów muzycznych, które by w interesujący sposób przedstawiały rzeczywistość. Być może istnieją one na scenie hip-hopowej, której nie znam. Natomiast na scenie popowo-gitarowo-rockandrollowej, o której mam pojęcie, jak ona wygląda w Legionowie, jest mnóstwo doskonałych instrumentalistów, którzy na pewno będą w stanie rozwinąć skrzydła i zagrać wspaniałe rzeczy. Nie widzę jednak zespołów, które miałyby jakiś przekaz, o którym chciałbym wspomnieć. Jest oczywiście trochę starszych grup – weteranów, które dobrze grają i ogólnie mają się dobrze, ale to nie ich, jak rozumiem, dotyczyło pytanie.
Skąd twoim zdaniem bierze się mniejsza niż dawniej wśród młodych ludzi potrzeba formowania kapel? No i w ogóle chęć bycia muzycznym głosem swego pokolenia.
Nie wiem, z czego bierze się obserwowany w tej chwili chyba w całej Polsce zastój sceny muzycznej. Powstaje mało młodych podmiotów. Być może po części wynika to z tego, że znaczna część ludzi młodych słucha hip-hopu i rapu. Tam nie potrzeba grać na gitarze czy na perkusji. Wystarczy mieć loopy i swój przekaz, napisać teksty i to wykonać. No ale to nie jest granie w rockandrollowym zespole. W tej chwili to jest taka dziedzina, która ma wielu słuchaczy, ale topniejące grono wykonawców. Być może powstanie albo już powstała jakaś płyta, która to wszystko zmieni.
Myślisz, że to tylko kwestia jednej czy nawet kilku płyt?
Nie tylko. Łatwo zaobserwować, że tego typu historie, jak liczba zespołów, są wprost proporcjonalne do granej i popularyzowanej w mediach muzyki. Jest taka słynna anegdota, że kiedy w latach 60. Karin Stanek zaśpiewała piosenkę „300 tysięcy gitar nam gra”, wzięło się to stąd, że po jakichś pierwszych publikacjach w Polskim Radiu nagrań bigbitowych ktoś tam zadzwonił do Centrali Muzycznej i dowiedział się, że w ciągu krótkiego czasu sprzedano w Polsce 300 tysięcy gitar. A wcześniej sprzedawano ich o wiele, wiele mniej. I być może teraz też jesteśmy w przededniu takiego momentu. Tego nikt nie wie.
rozmawiał Waldek Siwczyński