Dawno minęły czasy, kiedy krajowi przedstawiciele lekarskiego fachu strajkowali w oczekiwaniu wyższych wynagrodzeń. Minęły, bo – poza rezydenckim narybkiem – strajkować już z tego powodu nie muszą. Zwłaszcza gdy walczą na kilku medycznych frontach. Czy zatem pacjenci również obsługiwani są na bogato? Ano niekoniecznie.
Jak branżowa wieść niesie, pracowity tudzież obrotny medyk śmiało może wyciągnąć, miesiąc w miesiąc, pięciocyfrowe kwoty, zresztą coraz rzadziej rozpoczynające się od cyfry 1. Za potwierdzenie tych zamożnych ploteczek niechaj służą zasłyszane przez nas na legionowskim podwórku wieści, iż stawka godzinowa rzędu około dwustu złociszy nie jest już dla ludzi od Hipokratesa wystarczającą zachętą. A jeśli nawet się skuszą, to określają z góry limit pacjentów, jaki w określonym czasie zgadzają się na dyżurze w przychodni przyjąć. Jeśli ktoś się nie załapie, trudno – najwyżej swój niefart odchoruje. Niezależnie od tego, czy w ciągu dnia przylazł leczyć się na katar, czy pomocy szuka nocą, bo na przykład – na oczach rozgniewanej żony – uderzył się w głowę gorącą patelnią. Pięć razy.
Krótko pisząc, zmieniają się ustroje, a służba zdrowia wciąż daje chorym zdrowo popalić. Niekiedy przerzucając się nimi jak tenisiści piłeczką. Da się to ponoć dostrzec nawet w mieście L., w którym to – gdy już pojawił się wymarzony szpital – personel zakładu „po godzinach” obsługującego dotąd wszelkie nagłe przypadki odnotował, że pacjentów mu jeszcze przybyło. A tak na zdrowy chłopski rozum powinno ich ubyć. Da się to jednak wytłumaczyć. Otóż dawniej, gdy mieszkańcowi grodu czy powiatu przytrafiła się poważna awaria organizmu, od razu gnał do szpitali na Bródno albo do Nowego Dworu. Obecnie zaś pruje od razu na Piaski. No i jeśli nie spotka się z gorącym przyjęciem w izbie przyjęć, w te pędy wraca tam, gdzie zawsze przyjmują w nocy o północy. Wraca nawet wtedy, gdy zalewa go krew…