Każdy pewnie słyszał o prawie Murphy’ego. To tyleż prosta, co łatwa do ogarnięcia zasada, że jeżeli coś ma choć minimalną szansę, żeby się rypnąć, to się rypnie. Co prawda prawda o domniemanym jej twórcy jest dość mglista (w latach 50. miał on rzekomo pracować dla amerykańskiego wojska), lecz wykryta przez naukowca fatalistyczna prawidłowość zdaje się być niepodważalna. Przyszła mi ona do głowy, gdy tuż przed wybłaganym urlopem odwiedziło mnie – moszcząc sobie miejsce w gardle i nosie – pewne przeziębionko.
Na co dzień, poza hipochondrykami, szansą zostania zakichanym smarkaczem człek łba sobie nie zaprząta. Szkoda czasu, a zresztą, myśli przytomnie: co ma być, to będzie. Kiedy jednak z jakiegoś powodu zbyt mocno zależy mu na zdrowiu, jest biedny. A zaraz potem chory. Jam przykładem. Kto wyegzekwował na mnie wspomniane prawo, nie mam pojęcia. Może pociągająca (także nosem) kumpela z pracy, może wiozący zarazki poddani publicznej komunikacji? Ktokolwiek to był, obdarzyłem go w myślach porcją serdeczności, jakich publikację wstrzymałoby nawet Urbanowe „Nie”. Z drugiej strony, wciąż żyję, no i uniknąłem zawracania gitary służbie zdrowia. Po co przeciągać strunę…?
Skoro już o kaszlu i prawie „Marfiego” mowa, ciekawe przykłady jego zastosowania występują w trakcie zgromadzeń publicznych, z samorządowymi sesjami włącznie. Zachodzi podczas nich taka oto prawidłowość, że ilekroć dziennikarz odpala dyktafon czy kamerę, aby zarejestrować czyjś wywód, natychmiast – jak podczas audycji radia Wolna Europa – ktoś włącza zagłuszanie. Sposób znajduje zwykle jeden i ten sam: chrychanie. Nie jest to może termin nadmiernie eksploatowany w uczelniach medycznych, za to świetnie oddaje brzmienie tych wokalnych ozdobników. Co ciekawe, pora roku, temperatura, pylenie traw nie mają tu nic do rzeczy. Nawet w lipcowym upale na jakimś dyżurnym chrychaczu, więc i na ustaleniach pana M., zawsze można polegać. A wtedy z nieskazitelnego dźwięku d… I tam też chyba najlepiej wszystko mieć, żeby spod prawa Murphy’ego być wyjętym.