Mało istotne jest to, jaki człek wybierze sobie zawód – grunt, by nie sprawiał mu zawodu. To jasne. A jeśli ktoś coś potrafi, nawet do zrobienia. Lecz nie o tym chcę dziś przynudzać. Tym razem będzie o goryczy spowodowanej uprawianiem profesji, z której nic konkretnego nie wynika. Przynajmniej nic, co zmienia i kształtuje otaczającą przestrzeń. Ręce takiego np. stolarza czy piekarza dzień w dzień tworzą rzeczy, bez których trudno wyobrazić sobie rzeczy-wistość. To nic, że jeden dba o to, na czym sadzamy tyłki, drugi zaś wypełnia je treścią. Obaj, korzystając z materiałów i umiejętności, nadają im nową formę i mają prawo czerpać z tej aktywności olbrzymią radochę. Oni też, tak samo jak inni „rzeczownicy”, mogą liczyć, że gdy już nasza cywilizacja popełni sepuku i przypudruje się popromiennym pyłem, ich dzieła ktoś kiedyś wykopie i umieści w muzeum. Nawet jeśli trafi mu się nocnik albo skamieniała suszarka.
A dziennikarz, muzyk, cieć, akwizytor? Cóż, oni profesjonalne żywoty mają bezowocne na maksa. No tak, powie ktoś, dwaj pierwsi jednak coś tam produkują, choćby zadrukowane stronice i srebrne krążki z dźwiękami. Tyle że to jeno techniczne papierki, w które zawija się to, co spłodzili autorzy intelektualnego potomstwa. Ono samo zaś pozostaje ulotne i bezbronne w konfrontacji z tak namacalnymi dobrami, jak kebab czy kosiarka do trawy. Owszem, na przestrzeni dziejów muzyka i słowo wielokrotnie stawały się motorem postępu, popychając jednostki do czynienia rzeczy wielkich, bądź – o wiele częściej – podłych i godnych potępienia. Lecz to motor właśnie, w swej spalinowej postaci, uruchamiał zmiany i wrzucał ludzkości wyższy bieg. Co tu gadać, przedmioty rządzą!
Pechowcy parający się niematerialnym fachem mają tylko jedną, zresztą dość przyjemną drogę, która wiedzie do zostania autorem czegoś konkretnego. Pod dwoma wszakże warunkami: muszą dobrać się w mieszane pary, a później razem gnać nią aż do końca, bez żadnych zahamowań. Od-poczną, jak dobrze pójdzie, po robocie.