Dziennikarze, spójrzmy faunie w oczy, są niczym sępy. Jeśli tylko wyczują jakąś – czasem metaforyczną, innym razem cuchnącą naprawdę – padlinę, natychmiast pędzą, aby ogryźć temat do kości i podrzucić świeży ochłap posępnej wskutek głodu tłuszczy. Ku chwale wierszówki oraz informacji, oczywiście. I dokładnie w tej kolejności. Niby mamy do czynienia z oczywistą oczywistością: krawiec zarabia, kiedy coś uszyje, a pismak, gdy skroi tekścik lśniący od sensacyjnych błyskotek. A jednak właśnie o to lud często miewa do niego pretensje. Ileż to razy wiecznie goniący, tyrający jak Wincenty Pstrowski medialni wyrobnicy słyszą na miejscu wypadku, pożaru lub innego kuksańca od losu: – Hieny, tylko żerujecie na cudzym nieszczęściu! „Żerujecie”, czytaj: zarabiacie pieniądze. Czyli co, jeśli tego typu krwiste kąski obrabialiby dziennikarscy wolontariusze, ich robota byłaby cacy? Wszak to nonsens. Zresztą policjanci też za kasę sporo przy zdarzeniach notują, a strażacy je nawet olewają, a nikt im tego nie wypomina. Ot, sprawiedliwość.
Z drugiej strony, samiśmy sobie, bracia żurnaliści, winni. Dawniej było nas mniej, mniej było mediów i mniej też pisywaliśmy. Za to więcej musieliśmy uczyć się i praktykować, żeby ktoś w ogóle pozwolił nam zaistnieć na łamach czy w eterze. Pomijając miłujące soc-ywistość PRL-u panegiryki, pisywane przez ssące komunistycznego cyca miernoty, stworzyło to standard, od której dzisiejszy przemysł „informacyjny” dzieli jakościowa przepaść. Obecnie dziennikarz nie musi wiedzieć, bo ma wujka Googlewskiego, nie musi umieć, bo zjadaczom nowin wystarczą ciekawe obrazki i kilka mocnych przymiotników, nie musi też martwić się o odbiór swego dzieła, bo na drugi dzień, ba, za kilka godzin, odejdzie ono w niebyt. Powinien natomiast, jak za dawnych lat, zawsze pamiętać o karmiącej go ręce i wskazywanym przez nią paluchem azymucie ideologicznym. To akurat od zarania tej profesji nie zmieniło się ani o jotę.
Na szczęście dla infodawców oraz infobiorców, jedni bez drugich długo nie pociągną. Bądź to z braku paszy, bądź wiadomości – zwyczajnie poumieraliby z głodu. Winna jest ludzka ciekawość, która w przeciwieństwie choćby do podwładnych właściciela haremu, przyzwyczaiła się do zaspokajania od rana do wieczora. Inna sprawa, że bez większości tej „wiedzy” współczesny homo internetus znakomicie mógłby się obyć. Począwszy od wieści z politycznego rynsztoka, poprzez doniesienia o wodzie na Marsie, aż do perypetii delikwentów znanych z tego, że są znani. Sądzisz, rodaku, że życie bez niusów jest do rzyci? Też tak myślałem. Dopóki kiedyś, na próbę, nie odciąłem się od kablówki. No i co, przeżyłem! Ale… krótko. Po dwóch miesiącach ostatkiem sił podałem telewizorowi programodajną kroplówkę. Efekt: teraz znowu wiem wszystko. I nic.