Oj, trudno jest być szefem polskiego samorządu. To ciężka robota, nawet jeśli ciężkie bierze się za nią pieniądze. A najgorzej mają zwykle tacy, którym chce się zmieniać oblicze ziemi. Ich ziemi. Wszystkiemu winna panna Demokracja – owszem zgrabna i kusząca, lecz nader swobodnych obyczajów. Co zresztą zdają się też dostrzegać obecni władcy kraju, systematycznie ją z kolejnych sfer życia wypraszając. Pamiętają zapewne, że za PRL-u prowadziła się bardziej powściągliwie. Mając swoje lata, pamiętam to też i ja.
Pochodzę z uroczo zapyziałego grodu, który pobliska Pollena regularnie spowijała w tłustawy, lepki fetor topionych zwierzęcych kości, a grzmot silników startujących z modlińskiego lotniska myśliwców wiele razy na dobę odcinał mieszkańców od innych dźwięków. Czy ktoś wówczas przeciw temu protestował? A skąd! Taką po prostu tubylcy zastali oczywistą oczywistość. I rzeczywistość zarazem. Na dziennym tudzież nocnym porządku było co najwyżej puszczanie pod adresem wspomnianych upierdliwości soczystych, naszpikowanych spółgłoską „r” wiązanek. Ludzie, chociaż nie tak światowi jak obecnie, wiedzieli, że a: gdzieś to mydło trzeba produkować, oraz b: polski pilot wojskowy poleci wprawdzie i na drzwiach od stodoły, ale czasem musi jednak użyć w tym celu samolotu. Koniec, kropka.
Dzisiaj, kilka dekad po tym, jak w mękach skonała porażona przez elektryka prądem komuna, takie panoszenie się uciążliwych zjawisk już nie przejdzie. Przeciętny Polak (acz wyjątkowo przecież nieprzeciętny), obdarowany prawem znaczącego coś głosu, choć katolik, migiem przekonwertował się na użytkowy, codzienny protestantyzm. I gdy tylko najdzie go ochota, to sobie czegoś nie życzy. W takim, na przykład, mieście L. chłodno przyjmowano ongiś plany budowy przedszkola na osiedlu Sobieskiego, nowego ratusza, tunelu, dróg i torów, ba, piętnowane potrafiło (i potrafi) też nawet być pielęgnacyjne przycinanie gałęzi drzew i krzewów! Wyraźnie tę tendencję ilustruje toczony właśnie bój o przeładownię śmieci. Bacznie (lecz nie aż z takim zapałem, jak życzyłby sobie jeden miejski radny) go śledząc, nabieram pewności, że na argumenty już się tej wojny ratuszowi wygrać nie uda. Mało kto go zresztą słucha. Zostawiając na boku zasadność ich lęków i obaw, niechby nawet zagwarantowano teraz ludziom na piśmie, że odpady będą pachniały lawendą, przeładować pozwolą co najwyżej swoją broń – do strzału w inwestora, rzecz jasna. „Po naszym trupie” – zagrozili mu prosto w oczy. I chyba zamierzają dotrzymać słowa.
Jak zwykle w takich zesłanych przez niebiosa przypadkach, opozycyjni radni mężnie rzucili się na pomoc mieszkańcom – wszak zła, krótkowzroczna władza chce im zrobić kuku! Rzucili się, gdyż łatwo zdobyć w ten sposób punkty, a ryzyko jest właściwie zerowe. Bo za jakiś czas, kiedy owa władza – nie mając raczej wielkiego wyboru – podrzuci obywatelom wyższe rachunki za wywóz śmieci, ci sami radni ją właśnie obarczą za to pełną odpowiedzialnością. Wytykając na cały głos, że nic nie robiła, nie przewidziała, traciła czas, no i w ogóle jest do rzyci. Owszem, zapłodnieni przez wyborców, miewają też ich obrońcy światłe pomysły. W tym przypadku umiejscowienie śmieciowego zakładu gdzie indziej, najlepiej u sąsiadów. Genialna idea! Nie uwzględnia jeno faktu, że mieszkańcy innych gmin uczynią dokładnie to samo. I tak każdy będzie te śmieci spychał, spychał, aż miejska przeładownia wyląduje gdzieś w okolicach Albanii. Czyli mniej więcej tam, gdzie PWK albo PEC musiałyby stawiać swoje instalacje, gdyby dawniej pytały kogoś o zdanie. Inna sprawa, że w idyllicznej odmianie demokracji takie zalatująco-dymiące molochy byłyby pewnie zbędne. Wszak w mieście żyłaby tylko garstka pierwotnych osadników – tych, którzy następnie nie życzyli sobie „dogęszczania”…
Tak czy siak, pytanie na dziś brzmi: co dalej? Kilkaset osób pragnie, aby o przeładowni śmieci w Legionowie powoli zacząć mówić w czasie przeszłym. I oczywiście niedokonanym. A czego chce cała reszta? Tu mogłoby pomóc sięgnięcie po instrument o nazwie „referendum”. Trochę to chyba jednak spóźnione, no i brak pewności, że zagra on całkiem czysto. Teraz, gdybym jakimś cudem został doradcą tutejszego prezydenta, rekomendowałbym mu do końca kadencji całkowitą inwestycyjną abstynencję – rób, chłopie, jeno remonty, ludziom zaś serwuj chleb tudzież igrzyska. Zresztą w spełnianiu ich marzeń wprawił się pewien wpływowy lokalny poseł, więc może robić to nadal. Niechaj zatem się mieszkańcy za publiczny grosz bawią i nie pomstują, nasiąkając przy okazji dobrymi skojarzeniami ze swym ratuszowym dobroczyńcą. A trudne tematy, razem ze śmieciami, programowo wyrzucajmy do kosza. Może ktoś kiedyś się zlituje i go opróżni.