Z perspektywy żyjących wokół Legionowa dzików miasto to jedna wielka jadłodajnia. Trudno się więc wygłodzonym zwierzakom dziwić, że – zwłaszcza w sezonie zimowym – regularnie ją odwiedzają. Nie dość bowiem, że posiłki są za darmo, to jeszcze część mieszkańców stara się, aby pozycji w karcie dań zawsze było pod dostatkiem. Ta gościnność ma jednak swoją cenę: liczba czworonożnych konsumentów zaczyna niebezpiecznie wzrastać.
Dzikie, nomen omen, „stołówki” najczęściej można spotkać w gąszczu miejskich blokowisk. – Niestety, niektórzy mieszkańców dokarmiają dziki, co może być niebezpieczne i dla nich, i dla pozostałych mieszkańców. Zdarzają się sytuacje, kiedy ktoś notorycznie dokarmia ptactwo, a dziki chętnie korzystają z takiego miejsca, gdzie regularnie wyrzucany jest chleb. Zwabiają je również wszelkie inne resztki wyrzucone, nawet przypadkowo, przy altankach śmietnikowych i przy koszach na śmieci. To może być na przykład skórka od banana, jakieś resztki warzyw lub pieczywo – wylicza Monika Osińska-Gołaś, kierowniczka administracji osiedla Sobieskiego. Bywa nawet tak, zwłaszcza w wysokich budynkach, że ktoś z okna opróżnia wprost na trawnik garnek z zupą. A tego rodzaju okazji głodny zwierzak przepuszczać nie lubi. No i nie przepuszcza.
Tylko do połowy lutego zaalarmowani przez mieszkańców strażnicy miejscy podjęli blisko dziesięć interwencji wobec panoszących się po legionowskich ulicach dzików. I albo przepędzali je w bardziej odludną okolicę, albo starali się odgrodzić miejsce ich przebywania ostrzegawczą taśmą. Z pełną zapewne świadomością, że na głodne lochy czy odyńce taka forma prewencji zadziała raczej średnio. – Są to z reguły dziki duże, potencjalnie groźne, przynajmniej w mojej ocenie. Nie boją się ludzi, nie boją się aut. Poruszają się między blokami, podchodząc blisko do mieszkańców i do samochodów – dodaje administratorka.
Rozwiązanie problemu z pozoru jest proste: skoro odwiedzają miasto dziki, to trzeba je łapać, po czym z niego wywozić. I tak też przed laty robiono, transportując zwierzaki na przykład do Puszczy Piskiej. Sęk w tym, że brak jednoznacznych uregulowań prawnych co do postępowania z panoszącą się wśród ludzi dziką zwierzyną. To zaś utrudnia podjęcie obejmujących ją działań. Odstrzały redukcyjne nie wchodzą w grę, ponieważ tereny miejskie wyłączono z obszaru obwodów łowieckich. Rozsypywany na trawnikach granulat mający zniechęcać dziki do buchtowania, czyli rycia w ziemi w poszukiwaniu pożywienia, również się nie sprawdza. Jakby tego było mało, Najwyższa Izba Kontroli wskazała na konieczność zmiany prawa, gdyż obecnie gminy nie mają formalnej „podkładki” do wydatkowania środków budżetowych na zwierzęta leśne – bo może to zostać uznane za naruszenie dyscypliny finansów publicznych. Tymczasem odwieczne prawa natury robią swoje… – Należy brać pod uwagę to, że na wiosnę tych dzików nam przybędzie. One się będą rozmnażać, bo mają ku temu korzystne warunki. Pogoda im sprzyja, nie ma teraz ostrych zim, więc ten cykl rozrodczy się potęguje. No i problem będzie narastał.
Odpowiedź na pytanie, kto ma się nim zająć, jest niejasna. Owszem, na podstawie Ustawy o samorządzie gminnym, do jego zadań należy też zapewnienie porządku publicznego oraz bezpieczeństwa obywateli. A dziki i porządkowi, i bezpieczeństwu mogą zagrażać. Lecz na jakiekolwiek wobec nich ruchy – choćby odłowienie i wywóz do lasu – gmina musi mieć zezwolenia. Wydawane między innymi… przez starostwo. Tam z kolei odbijają piłeczkę, odsyłając ludzi do lokalnych włodarzy. Jak można przeczytać w jednym z tekstów zamieszczonych na stronie internetowej powiatu, „(…) Mieszkańcy, którzy czują zagrożenie ze strony dzików, powinni zwrócić się z prośbą o działania do właściwego miejscowo urzędu gminy”. Te zaś przywołują następny argument: z pochodzącej z 1996 r. Ustawy o utrzymaniu czystości i porządku w gminach wynika, że wyłapywanie dzikich zwierząt nie należy do ich zadań własnych. Taka fauna stanowi własność Skarbu Państwa. A kwestie łowiectwa to domena administracji rządowej, reprezentowanej w tym zakresie przez Lasy Państwowe.
I tak trwa sobie w najlepsze ta kompetencyjna „spychologia”, a najmniej przejmują się nią oczywiście same dziki. – Rozmawiamy w mieście na ten temat bardzo długo i tak naprawdę wszyscy podchodzą do niego dość spokojnie, z lekkim przymrużeniem oka. Wszystko do czasu, aż wydarzy się jakiś wypadek – uważa Monika Osińska-Gołaś. Pozostaje mieć nadzieję, że groźnych incydentów z udziałem dzików da się jednak w Legionowie uniknąć. Jak już wspomniano, dużo tutaj zależy od samych jego mieszkańców. I tego, czy nadal będą zapraszać zwierzaki na plenerowe uczty, czy może wreszcie zmuszą je do stołowania się gdzie indziej.