Demokrację, jak wiadomo, mamy w Polsce co najmniej od ostatniej światowej nawalanki. Z tym, że najpierw przez kilka dekad, w PRL-u, zachłystywaliśmy się jej ludową odmianą, a teraz radośnie – przynajmniej w teorii, bo polityczna rzeczywistość coraz bardziej zdaje się temu przeczyć – opiewamy uroki takiej zwykłej, bez żadnego przymiotnika. Fakt, zdaniem klasyka dalekiej od doskonałości, ale skoro nic lepszego dotąd nie wymyślono… Jedną z znanych powszechnie zalet ustroju na „d” jest bez wątpienia kadencyjność, a wraz z nią emocje związane z kolejnymi wyborami. Te wszystkie debaty, umizgi, spotkania, obietnice. Tyle że najczęściej przy aktywnym udziale głównie zgrai chciwych, wyrachowanych żarłoków, którzy z fałszywymi uśmieszkami czyhają na tuczącą dietę. Zwyczajnemu ludowi takie amory są zaś obce. To rażąca niesprawiedliwość. Dlatego w imieniu zaobrączkowanych obywateli miast i wsi (żonkosiem wszak nie będąc) domagam się, a nawet żądam, żeby raz na kilka lat wybory odbywały się także w podstawowych komórkach społecznych! Bo niby dlaczego tylko politycy mają obowiązek starać o mandat?
Na początek trzeba by ustalić elektorat. Załóżmy, że głosować na walczącego o kolejną kadencję męża mogłaby jego połowica, no i osobiste potomstwo, bliższa i dalsza rodzina oraz znajomi. To już całkiem spora grupka ludzi, do tego mniej lub bardziej znających dokonania kandydata. Tak więc to do nich właśnie musiałby on zaadresować swą kampanię. Pytanie brzmi: kiedy ją zacząć? Bo od kogo, to wiadomo. W przeciwieństwie do obdarzonych – błogosławionym przez rodzimych polityków – brakiem pamięci „klasycznych” wyborców, typowa żonka jest w stanie po dekadzie wypomnieć chłopu choćby nawet przelotne spojrzenie na inną samicę. A za dłuższe obłapianie wzrokiem nawet ukatrupić. Dlatego ze swą domową strażniczką plakatem i ulotką chłop sprawy nie załatwi. Tak samo jak obietnicami, zwłaszcza bez późniejszego pokrycia. Zatem wyścig po następny turnus u boku ukochanej jej przysięgły partner musiałby rozpoczynać na finiszu poprzedniego. Prawda, że fajna perspektywa? Wyobraźcie sobie, drogie panie, pełnego determinacji faceta, starającego się z całych sił przekonać was, że warto znów na niego postawić. Zamiast propagandowego pustosłowia miałybyście, przykładowo, ogarnięte pranie i zmywanie. Zamiast chętnie przez władzę stosowanego poklepywania po ramieniu – kompleksowy masaż wolnego od kompleksów ciała. Może nawet z oliwką. Zamiast… ech, marzenia!
Oj, mielibyśmy wówczas w kraju nad smrodliwą Wisełką nie drugą Irlandię czy Japonię, lecz istny Eden. No raj po prostu, bo przecież nawet jabłek do kuszenia jest w naszej krainie pod dostatkiem. Mielibyśmy, jednak pod warunkiem, że i niewiasty w tej przedwyborczej grze w(y)stępnej dawałyby z siebie równie wiele. Bo inaczej bankowo znaleźliby się mężowie, co w popłochu czmychnęliby z pola walki o reelekcję. I z aktem erekcyjnym na zachętę poszli budować komórkę społeczną dla innej kandydatki.