Są w krajowych samorządach różne rady, a w nich różne składy – takie, w których leją się na szpady, i takie od parady. Te pierwsze, przynajmniej z perspektywy XXI-wiecznego, zarabiającego na emocjach pismaka, bywają o wiele ciekawsze. Niemal każda sesja przypomina wówczas kibicowską „ustawkę”: wojują wraże kluby, wiadomo gdzie adwersarze staną na ubitej ziemi, no i że będą się – choć najczęściej tylko werbalnie – naparzać i mieszać z błotem. Toż to, jak na nudnawe w gruncie rzeczy posiedzenie, istna parada atrakcji! Dla mieszkańców ma ona wszak kilka minusów. Kiedy bowiem siły przeciwników są wyrównane, trudno o zwycięzcę. To z kolei może przełożyć się, niczym u niewiasty prz(e/y)mierzającej sklep z ładnymi bucikami, na zanik u kolegialnego organu zdolności decyzyjnej. Wtedy zaś bywa krucho zarówno z konstruowaniem planów, jak i ze zdobywaniem kasy na ich realizację. W efekcie wyborcy nie chcą później awanturnikom wlepiać mandatów. Zwłaszcza na kredyt mocno już stopniałego zaufania.
Oczywiście da się też radzić sobie z radą inaczej. Wykorzystując zdobywane latami uznanie ludu, lokalny władca gromadzi pod własnym szyldem stadko wypasionych dietetyków, mocą swego autorytetu załatwia im mandaty, by następnie przez kilka latek (o ile stanowią stabilną większość) mieć w głębokim poważaniu ujadanie przetrzebionej opozycji. Przy czym skład tudzież kompetencje skomponowanej w ten sposób ekipy są właściwie mało istotne. Z punktu widzenia tak zwanego interesu społecznego wskazani byliby zapewne prawnicy, ludzie (najlepiej dużego) interesu, nauczyciele albo wybitni sportowcy czy lekarze. Generalnie rzecz ujmując, kre-aktywni spece z papierami na to, żeby usiłujących wybijać się na niepodległość wójtów, burmistrzów oraz preziów umieć w razie potrzeby szybko usadzić. Niekoniecznie na ich ciepłych stołkach. Lecz w praktyce bywa z tym, jak dowodzi smętna rzeczywistość, rozmaicie.
Przybierający na wadze korpus samorządowego ciała lubią tworzyć, dajmy na to, historyk filozofii, emerytowany nosiciel jakiegoś munduru, łaknący sławy artysta, fan rodzinnych spotkań na łonie natury, zapalona miłośniczka jazdy na rowerze lub, przykładowo, użytkownik żony Zofii. Jasne, brak prestiżowego dyplomu, budzącego zawiść majątku tudzież jakichkolwiek osiągnięć życiowych jeszcze nikomu nie przeszkodził we wspieraniu bliźnich potęgą dzierżonego mandatu. Ale też, spójrzmy prawdzie w oczy, raczej nie pomógł. Nic to, bo na koniec i tak zresztą liczy się zwykle jedno: żeby po pięciu latach odegrać przed ludźmi wykreowany przez antycznych twórców demokracji teatrzyk, obsadzając się w rolach ojców oraz matek narodzonych przez ten czas sukcesów. Odegrać po to, aby po wygranych wyborach, wzniecając co miesiąc rado-aktywny pył, znowu mieć szmal na pępkowe.
Aha, tak na koniec, żeby nie było wątpliwości. Wszelkie podobieństwa do autentycznych person lub zdarzeń nie są oczywiście żadnym celowym zabiegiem, lecz zbiegiem – niezależnych od kryształowo czystych intencji autora i całkowicie przypadkowych okoliczności.