Całkiem nie tak dawno, kiedy spora część kraju emocjonowała się którymś tam pod rząd turniejem z udziałem najbardziej podskakujących rodaków, ja zostałem zmuszony do wzięcia na widelec trudnego i wymagającego krzepy kultywowania rodzimej tradycji familijno–gastronomicznej. Co w słowiańskiej praktyce oznacza, że również spędziłem ten czas w okolicznościach mocno wyskokowych. Przynajmniej kiedy wespół w zespół sięgaliśmy z kompanami po napoje. Prowodyrem tudzież sprawcą tej celebry był pewien całkiem już dojrzały kolega. Jeden z grona tych prokreacyjnych aktywistów, co to za namową rządzących postanowili powiększyć swe miesięczne dochody o pięćset złotych. Stąd właśnie wzięły się jego zakulisowe starania, które sprawiły, że po blisko dziewięciu miesiącach wraz z o wiele młodszą małżonką dochrapali się ustawowych benefitów.
Ponieważ to rozwiązanie wielce ich uradowało, pan domu czym prędzej ściągnął pod swój dach grono śmiałków gotowych wziąć czynny udział w uświęconym hektolitrami czystej narodowym zwyczaju ku czci pępowiny. Inna sprawa, że w rzeczonym przypadku nazwa „siusiakowe” byłaby ciut bardziej na miejscu. Tak czy (siu)siak, ceremonia przebiegła wzorowo. Oj, gdyby nieświadomy niczego, zawinięty w becik junior wiedział, jak ofiarnie tatuś i wujkowie przez wiele godzin, z przerwami na wymuszony zmęczeniem odpoczynek, starali się zapewnić mu zdrowy żywot! Gdyby miał świadomość, do jak morderczego, nierównego stanęli ci mężowie boju! Wtedy z pewnością zapłakałby nad ich poświęceniem i skłonnością do ponoszenia ofiar, wdzięczny, że los zesłał mu tak oddanych sprzymierzeńców. Nawiasem pisząc, kilka dni później, kiedy po raz pierwszy zawitał do swego drugiego, już stacjonarnego „M”, oczywiście zapłakał. I tak sobie zapewne popłakuje aż do dzisiaj, choć niekoniecznie z wymienionego wyżej powodu. W sumie dobrze, niech się przyzwyczaja. Podobnie jak większość ludzi, on też prędzej czy później dowie się, że zalicza turnus na łez padole.
Gdy się tak dobrze zastanowić, przebieg scharakteryzowanego tutaj pobieżnie obrzędu stanowi w pewnym stopniu odzwierciedlenie i zapowiedź tego, z czym rodzice będą się w przyszłości zmagać. I to przez ponad dwie dekady, bo tyle mniej więcej wiosen oraz zim zajmuje w naszych realiach wyhodowanie samodzielnego potomka z dyplomami. W tym okresie, tak samo jak przy biesiadnym stole, nie raz i nie dwa przypadnie starym w udziale wychylenia kielicha goryczy, ale też – przy odrobinie szczęścia i od wielkiego dzwonu – posilą się osiągnięciami małolata. Kto wie, może nawet z wrażenia pod ów stół wpadną? Bez wątpienia nadejdą też w życiu „starych” dni, kiedy od nadmiaru obowiązków czy kłopotów zaboli ich głowa i ciężko utrzymać ją w pionie. To rodzicielska normalka. Grunt, żeby się wtedy nie poddawać i – niczym w trakcie pępkowego świętowania – mozolnie, kolejka po kolejce wypijać to, co się we dwójkę ongiś nawarzyło. Nawet jeżeli od czasu do czasu zaatakuje nas z tego powodu olbrzymi kac. I ten prawdziwy, i metaforyczny mają przecież co najmniej jedną niepodważalną zaletę: prędzej czy później mijają. A gdy już mamusi albo tatusiowi znowu uda się trzeźwo spojrzeć na świat, wskazane byłoby raz na zawsze uświadomić sobie, że nikt nie powinien być jego pępkiem. I stosownie do tej konstatacji zacząć później postępować. Bo naszym potomkom – powie to każdy mądry człowiek – wcale nie służy, kiedy zbyt często i zbyt długo robimy z nich dzieci.