Powód do złorzeczenia na swój los prawdziwy Polak znajdzie zawsze. A kwestie związane z tak zwaną służbą zdrowia – niezależnie od ustroju i tego, kto aktualnie rządzi operacjami na państwowej kasie – stanowią bodaj najwdzięczniejszy temat do narzekań. I trudno się temu dziwić. Skoro większość dojrzałej populacji Rzeczchorowitej Polskiej utyskuje na swe ułomne ciała, naturalną (jak w poczekalni) kolejką rzeczy psioczy też na odzianych w biel owych ciał serwisantów. Z różnych powodów. Bo na przykład w końskich dawkach wciskają leki, które nie leczą, lecz tylko maskują problem. Jedna chemiczna bomba w pigułce czyni to lepiej, inna gorzej, żadna jednak nie ma aspiracji wygórowanych na tyle, by zlikwidować przyczynę awarii organizmu. Za to świetnie wpływa na stan konta właścicieli oraz udziałowców koncernów farmaceutycznych. No i biorących udział w podziale tortu wielmożnych państwa lekarzy. I to jak biorących! Jeśli kiedyś, cierpiący Czytelniku, ktoś tyleż zdrowy, co bezczelny wepchnął się przed ciebie do gabinetu lekarskiego i nie został z niego wywalony, wiedz, że był to medyczny komiwojażer, który zachwala przed specami z branży Hipokratesa co ciekawsze apteczne smakołyki, zachęcając do ich przepisywania. W ilościach bynajmniej nie aptekarskich. Namawia i pokazuje marchewkę – jakieś wyjazdowe szkolonko lub konferencyjkę, na przykład w pobliskim Meksyku. Sądząc po liczbie pieczątek w lekarskich paszportach, to działa.
Dotąd, z autopsji (tej osobistej, dalekiej od dozgonnych konotacji) nie poznawszy przyczyn chorego biadolenia rodaków, moja diagnoza brzmiała: wszystko przez to znane w świecie nadwiślańskie czarnowidztwo. Z biegiem lat nabrałem wszak przekonania, że przynajmniej częściowo była ona chybiona. Samiśmy bowiem sobie winni, gdyż często zachowujemy się jak ofiary hipochondrycznej pandemii. To, zwłaszcza konowałów, znieczula na jęki lepiej, niż donoszone im przez pacjentów trunki. W połączeniu z olbrzymim popytem na usługi medyczne oraz ufnością ciemnego ludu w ich jakość, wytwarza się u przedstawicieli eskulapowego fachu poczucie bycia gośćmi na podobieństwo wnuczka ze znanej ongiś reklamy cukierków Werther’s Original – zupełnie wyjątkowymi. Albo nawet, co dostrzegli twórcy filmu o prof. Relidze, bogami. Niestety, z czasem będzie coraz gorzej, ponieważ masa krajowych „panów doktorów” zbliża się już do kresu zawodowej działalności, a ich młodzi sukcesorzy, zwłaszcza ci najzdolniejsi, życiowy sukces widzą inaczej, ordynując sobie wypisywanie recept za obcą walutę. Na miejscu zostaną jeno kitle do kitu.
Istnieją oczywiście lekarze-fachowcy, z powołaniem, oddani ludziom i za wszelką cenę usiłujący im pomóc. Tyle że, sądząc z krążących w społeczeństwie opinii, są to – niczym wśród wpatrujących się w niebo panów chadzających w czarnych kieckach do kostek – białe kruki. Reszta po prostu uprawia swój dochodowy zawód, co jakiś czas dla picu sobie strajkując, aby skłonić masy do współczucia. Masy, które chyba nigdy od dyktatury stetoskopów się nie wyzwolą. Cóż, taka już, zresztą od samego zarania, ludzka dola. W końcu to przecież lekarze uprawiają najstarszy zawód świata.