W powojennej historii krajowej satyry mieliśmy już okres, gdy pisanie politycznych skeczów było prościutkie niczym droga wiodąca z Nowogrodzkiej do państwowej kasy. Nawiasem pisząc, w obu przypadkach obywało i obywa się bez talentu tudzież wiedzy. Za dobrodziejki PRL-ki kabareciarz mógł recytować ze sceny choćby (skądinąd często bardzo zabawny) regulamin stołówki zakładowej jakiegoś PGR-u, a i tak publika pokładała się ze śmiechu. Podkładając się zresztą, o ile była politycznie niepewna, filmującym całe zajście ubekom. Wystarczyło, że artysta w odpowiednim momencie zniżył głos, zrobił pauzę albo puścił do ludzi oko, a ci – zaopatrzeni w przydatny za panowania ustroju powszechnej szczęśliwości, reagujący na najmniejszy bodziec czujnik aluzji – natychmiast dekodowali go na złośliwy rechot. Po co o tym piszę? Bo dla tych, co zawodowo robią sobie jaja z polityków, wróciła komuna. Znów łatwo ich obśmiewać. I znów obywatelom nie jest do śmiechu.
Po pierwsze, obfitość tematów. To oczywiście oczywista oczywistość: im więcej gnoju wywalają na siebie z lewa, z prawa i ze środka, tym weselej. Choć tu akurat źródło natchnienia tryska gdzie indziej niż za rządów towarzyszy, kiedy w Komitecie panowała śmiechu warta jednomyślność. Teraz, jak ci pierwsi zakrzykną na Wiejskiej, że białe jest białe, drudzy w te pędy zaprotestują, czarno widząc daną sprawę. A ci pośrodku zaczną się zastanawiać, czyją tym razem wziąć stronę. O czasach kompromisowej szarości na długie lata możemy zapomnieć. Paliwo dla satyryków leje się więc strumieniami i w tym tylko ich głowa, żeby możliwie daleko na nim zajechać. No i na razie jadą, trzymając zapewne kciuki za to, żeby za jakiś czas ludziom nie przeszła ochota na darcie łacha z cwaniaków, którzy odzierają ich z pieniędzy i różnych swobód.
Po drugie, konsekwencje. Niby władza ludowa – tyleż sprytnie, co rozsądnie – akceptowała tzw. wentyle bezpieczeństwa, ale za wyjątkowo dotkliwe ukąszenie ustroju lub sekretarza można było postradać żądło. Tak więc uprawianie kabaretowego fachu wiązało się z ryzykiem. W III RP kaganiec zdjęto, co zresztą kilku tuzów, z racji twórczej impotencji, przypłaciło eksmisją z rozrywkowego Olimpu. Teraz, obserwując marsowe oblicza nowych władców Polski, wygląda na to, że profesjonalni prześmiewcy znów będą musieli wkalkulować w swą robotę zatargi z Prawem. I spotkania ze Sprawiedliwością.
Po trzecie, cenzura. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie wskrzesi na dniach słynnego, choć niesławnego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Przynajmniej pod tą samą nazwą. Wcale bym się jednak nie zdziwił, gdyby cichaczem powstał jakiś mini resorcik zajmujący się reglamentacją tematów i ludzi do wyszydzania. Chcesz się, bracie, nabijać za kasę? Proszę bardzo, ale rób to prawomyślnie, bo inaczej nabijemy ci guza! Albo ciebie na pal. Trudno, oj, trudno wtedy będzie kabareciarzom poPiSać się i jednocześnie w oczach cenzorów nie zgrzeszyć.
Odkładając wszak na bok konsekwencje, sceniczni masażyści naszych przepon mają dziś tematyczny urodzaj. W trakcie żniw coraz bardziej będą chyba jednak musieli uważać przy podcinaniu swych dostojnych ofiar satyryczną kosą. I zadbać o to, aby strażników ich czci, jak za komuny, sprytnie wywieść w pole. Bo władza tylko czeka, aby ich zaorać.