Gazeta codzienna z definicji miała i ma z góry określoną datę ważności. I tak długą w porównaniu z terminem przydatności głodowych postów epoki Internetu, ale dzień czy dwa to jednak niewiele. Lecz kiedy od opublikowania numeru minie kilka dekad, zawarte w piśmie treści znów zaczynają być interesujące. Tym razem dla historyków. Ba, po latach czy wiekach nawet bazgrane na murze napisy – niczym pompejańskie graffiti – potrafią o przeszłości wygadać więcej niż przypiekany ogniem rabuś o wspólnikach. Dlatego gdy legionowscy muzealnicy przy jakiejś ważnej okazji wypuścili kiedyś na rynek trochę prasy z okolic burzliwego września 1939 roku, z mety zabrałem się do lektury. I z tego, co pamiętam, czytelnicze doznania miałem, nomen omen, bombowe.
„Wieczór Warszawski”, opatrzony – znamionującą zazwyczaj koniec wakacji, a w tym przypadku także większości ówczesnego świata – datą 31 sierpnia, donosił np., że „W oczach całego świata rozgrywa się wielki dramat dziejowy, w którym Polsce przypadła rola obrońcy pokoju, sprawiedliwości i wolności zarówno własnej, jak i innych narodów”. Tak więc dzielnie, jak to my, sami wzięliśmy się z ewentualną wojną za bary, gotowi solo wleźć na bitewną ścieżkę. Chociaż nie, nie sami, bo „Wkroczyliśmy na nią wespół z potężnymi sojusznikami i przy szczerej sympatii całego, wolność i honor miłującego świata”. Taaak, zawsze byliśmy dumni i cali w skowronkach, gdy ktoś dla otuchy poklepywał nas po plecach. Mając zarazem naiwnych Słowian tam, gdzie swą szlachetną nazwę one tracą.
Rzecz jasna nie samą polityką ferajna ze stolycy żyła. Zdarzały się tam też wypadki. Choćby na ul. Olimpijskiej 3, gdzie „W piwnicy (…) należącej do Adeli Miętkowej zapaliło się drewniane przepierzenie i wióry. Ogień zaprószyła służąca Helena Marć”. Jeszcze gorszy dzień miał Feliks Fajster lat 26 (Przemysłowa 11), który w Wawrze rzucił się pod pociąg elektryczny „w celu samobójczym”. Kieszeń jego marynarki kryła kartkę o treści: „Odbieram sobie życie z powodu gruźlicy”. Jak zatem widać, ochrona prywatności nie była wtedy na czasie. W przeciwieństwie do chorób zakaźnych, sądząc po anonsach dwóch felczerów ze szpitala wenerycznego św. Łazarza… Jeśli kogoś rozbolała od takich wieści głowa, musowo przyjmował polecany na łamach proszek Kowalskina, równie wedle producenta skuteczny w przypadku przeziębienia, grypy i kataru. Wow, łykasz i od razu brykasz!
Zajrzyjmy teraz na kolejną stronę. Komu ciut bardziej powiodło się w życiu, mógł zaliczyć „bezpłatne pokazy i kursy gotowania Elektrycznością w Salonie Pokazowym Elektrowni Miejskiej”. I zgłębić w ich trakcie m.in. sekrety tanich potraw ze śliwek tudzież przetworów z borówek. Palce lizać! Ciekawe tylko, czy i jakie kursy proponowały ongiś np. stołeczne wodociągi…? Tak czy siak, sporo do zaoferowania musiała mieć krajowa władza, skoro „W osadzie wojskowej Bortnica odbyło się poświęcenie domu osadnika Stawarza, ufundowanego przez premiera rządu gen. Sławoj-Składkowskiego”. Fakt, dla kumpla z woja, ale jednak. Jeśli więc ktoś myślał, że w rozdawaniu willi MENister Czarnek jest pionierem, był w błędzie. A skąd! On po prostu kultywuje kolejną bezczelną, z czasów kultu „Dziadka”, rządową tradycję. Nie wnikając, że na kilometr zalatuje to „sławojką”.