Ani się obegrałem, a tu przyszło mi odnotować ponad trzy dekady pracy, jak to się pięknie mawia, artystycznej. Gwoli ścisłości, w moim przypadku głównie chałturzenia. I teraz, gdyby brzdąkanie do kotleta było czynnością bardziej poważ(a)ną, powinny rzucić się na mnie dziennikarskie hieny, rozszarpując oryginalnymi pytaniami typu: co w ciągu tych lat na deskach i klepiskach najbardziej utkwiło panu w pamięci? Ale się jakoś nie rzuciły. Skoro więc zmarnowały szansę na tekstową wyżerkę, zrobię to za nie. Ze świadomością, że zaserwuję kąski, które dla kogoś mogą okazać się mało smakowite.
Klezmerskie przeznaczenie dopadło mnie znienacka, gdym jeszcze pielęgnował włosy i marzenia o byciu gwiazdą heavy metalu, a w najgorszym razie – rocka. To miał być muzyczny skok w bok, jednorazowa przygoda. Nawiasem grając, nie z sześcioma, lecz tylko z czterema, do tego grubymi strunami. Jeśli wtedy, na weselu kumpla basisty, dokonałbym dźwiękowej bassakry, zapewne do końca życia oglądałbym w lustrze zgorzkniałego artyścinę, goniącego za ogólnokrajowym uznaniem i nienawidzącego tych wszystkich miernot, którym nie wiadomo dlaczemu w szołbiznesie się udało. Lecz dałem radę, co wkrótce los nagrodził angażem do imprezowej kapeli, gdzie częstowałem gawiedź nutami już na moim ukochanym wiośle. Robota okazała się przebojowa! Wystarczyło kilka przegranych tudzież zalanych nocy i zdałem sobie sprawę, że – wybaczcie nawiązanie do pewnego kultowego, pełnego napalmu dzieła filmowego – uwielbiam zapach schabowego o poranku. Wtedy, u zarania III RP, lud weselił się wszak nieco inaczej…
Od strony „personelu artystycznego” sprawa była jasna: umiesz skłonić instrument do gadania – możesz zostać grajkiem, nie umiesz – szukaj innego zajęcia. Czyniło to ów fach na swój sposób elitarnym i przyzwoicie łojąca ekipa miała w sezonie więcej imprez od Zdzisławy Sośnickiej, o pomniejszych szansonistach nie wspominając. Co do bibek wieńczących dożywotni wyrok małżeńskiego pozbawienia wolności, dominowała improwizacja. Gdyby wtedy młodym parom ktoś powiedział, że wkrótce narzeczeni będą przez rok ćwiczyli układ do pierwszego tańca, od śmiechu pospadałyby im obrączki! Albo że na weselach pojawią się „łeding planerzy”, ze stoperem w ręku pilnujący, kiedy band zaśpiewa „Sto lat”, a wujek Zdzisiek wzniesie toast. Stopniowo, otumanieni zachodnią modą, rodacy pozbawili się radochy, jaką może sprawić własne weselisko. Dla oprawców muzycznych także przyszły gorsze czasy. Konkurencja „grających” didżejów to jeszcze pół biedy. Najbardziej zepsuła rynek technologia, która pozwoliła wykonawczym inwalidom wdrapać się na scenę i mamić publikę swoją pantomimą. Po jakimś czasie ludzie dostrzegli fałsz, a odium playbackowego oszukaństwa spadło na całą branżę. I stopniowo zrujnowało reputację wszystkim klezmerom, również tym, co grali jak z nut, wobec gości zawsze będąc fair. No i najgorsze: zmuszeni zmianą weselnych obyczajów, muzycy stali się trzeźwiejsi. Biedaczyska, niech im wódka gorzką będzie!