Filmowy Pawlak powiedziałby teraz do Kargula: Ot, nadejszła wiekopomna chwila! Chwila, a właściwie cały długi dzień, w którym naród – po kilku latach obowiązkowej przerwy – znów otrzyma szansę dojścia do głosu. Szansę, kto wie, być może jedną z ostatnich, bo jeśli odwrót od demokracji będzie nad Wisłą kroczył w takim tempie jak dotąd, ktoś może uznać, że kolejne wybory są już zbędne. Ewentualnie przeszczepić na nasz grunt rozwiązanie z raju Kim Dzong Una, gdzie obywatele głosują tylko na jedną partię – żeby im się nie pomyliło. I co wtedy zrobią waleczni tudzież dumni potomkowie polskiego rycerstwa spod Grunwaldu? Obawiam się, że nic. Najwyżej, jak to ćwiczyli pod zaborami, uzbroją się w cierpliwość.
Gdy człowiek jest bezpieczny, spokojny i syty, staje się leniwy. Przeto na wybory nie chadza. Bo i po co, skoro życie robi mu dobrze? Chcąc zatem namówić go na niedzielny wypad do lokalu, trzeba bliźniego owych dobrodziejstw pozbawić. I wkurzyć tak mocno, że uwiedziony złudzeniem wygranej w grze w urnę i krzyżyk, popędzi za głosem rozsądku. Tym razem wydaje się, że dzięki staraniom obozu władzy sporej części narodu gul skoczył wyjątkowo wysoko. Trudno orzec, czy wielu obywatelom ubyło ostatnio kasy, czy dali się mandatowym cwaniakom podzielić, czy może zaczęła ich mierzić pulchna i bezczelna twarz klasy panującej? Przedwyborcza mobilizacja obu stron wskazuje wszak na to, że masa nas, mas, postanowi wreszcie przewietrzyć rządowe gabinety. Byłoby to zresztą logiczne. Skoro bowiem dwie kadencje temu Donaldowej trzódce zaszkodziły nieszczęsne, kojarzone z ostentacyjnym przepychem ośmiorniczki, to jak inaczej – jeśli nie spaleniem na popiół – wycenić przy urnie miliardy trwonione przez ich następców. Wedle mnóstwa rodaków mJarka się przebrała.
Nie myślmy, „Eee tam, pojedynczy głos nie ma znaczenia”. Bo jeśli nie on, to co? Czego by o tym kampanijnym cyrku nie sądzić, warto obstawić kogoś w parlamentarnej ruletce. W przypadku wewnętrznych oporów, zawsze można święto demokracji potraktować niczym święta grudniowe: przecież i tu, i tam komuś dajemy prezent. Tyle że w opcji nr 1 zastanawiamy się, kogo obdarować, a w drugiej – czym. Z początku trudno rozstrzygnąć, co lepsze bądź łatwiejsze. Ale im dalej w kampanię, tym gorzej. Kiedy dumamy nad podarunkami dla bliskich, w wyobraźni krąży nam kwitnący na ich ustach „banan”. Radości skreślonego przez nas gościa z plakatu zaś nie ujrzymy. Częściej jego ignorancję, butę i gębę pełną sloganów, mrzonek oraz „Niech mi pan nie przerywa!”. Prezent to także inwestycja uczuciowa. Lokując bilety NBP we wdzięczności krewnych, oprócz niej zyskujemy kojącą pewność rewanżu z ich strony. Nie z podszytej materializmem kalkulacji, jeno z potrzeby bycia elementem zgranego życiowego zaprzęgu. A rewanż ze strony osobnika wysłanego przez ludzi na dietę? Oj, wielu czeka zawód. Pomijając fanów rozdawnictwa socjalnego, trudno znaleźć rodaka twierdzącego, że polityk zrobił mu dobrze. Fakt, dawniej było o to łatwiej, choćby w rubasznych biurach Samoobrony, ale to stare dzieje… Tak czy owak, nawet gdyby kandydat miał okazać się kiepski, warto w niedzielę zaliczyć wyborczy spacer. I sprawić, by na Wiejskiej nie zasiadali tylko, niczym w filmowych Krużewnikach, sami swoi, lecz sami nasi.