Tak jakoś ta nasza słowiańskość wygląda, że pasjami wręcz uwielbiamy się smucić: hołubimy przegrane bitwy, zaraz po „dzień dobry” częstujemy bliźnich listą życiowych boleści, no i zbiorowo, jak na komendę, zamartwiamy się 1 listopada. Nie bacząc na fakt, że dzień Wszystkich Świętych to w Kościele święto zmarłych, którym udało się osiągnąć niebiański status. A zatem właśnie świętych – tych kanonizowanych, i tych całkiem anonimowych. Dopiero nazajutrz przychodzi czas dla dusz przebywających w Błękitnej Poczekalni. Cóż, tak sobie to katolicy poukładali, ich sprawa. Pozostaje wszak pytanie, czemu w owo dwudniowe powstanie listopadowe takie z nas smutasy? Po co, pielęgnując w sobie wiarę, że Niebo jest super, martwimy się posiadaniem tam – szczęśliwych przecież nowym, do tego wiecznym życiem – krewnych i przyjaciół? Zwłaszcza licząc na ponowne ich spotkanie. Może więc warto brać wzór np. z Indian, którzy tęskniąc za odchodzącymi squaw czy wodzami, cieszyli się zarazem z ich duchowej przeprowadzki do Krainy Wiecznych Łowów? A co za tym idzie, nad ciałami członków plemienia łez za bardzo nie wylewali. I zamiast snuć się po cmentarzu, woleli zapolować.
Ano właśnie, „cmentarz”. Wbrew temu, co wielu myśli, ten wyraz wcale nie wywodzi się – jak sugerują ludowe konotacje, a nawet poeci – od „smętku” czy „smętarza”. Ślepa uliczka. Etymologia tego słowa ma korzenie o wiele starsze i geograficznie oddalone od Lechistanu. Wedle mądrych ludzi nasze cmentarze zawdzięczają swą nazwę łacińskiemu słowu „coemeterium”. Rzymscy pisarze chrześcijańscy mniej więcej od II w. naszej ery określali nim miejsca spoczynku zmarłych. Określali, lecz wcale owego terminu nie wymyślili. Wzięli go bowiem z greki, przerobiwszy słowo „kojmeterion”. Tyle że budowniczy Aten i okolic wcale nie kojarzyli go z wiecznością i obracaniem ciała w proch. Jeśli już, to z obracaniem się z boku na bok, gdyż „kojmeterion” oznaczał po prostu… sypialnię. I tak oto mamy wyraźny trop wiodący do wyjaśnienia, skąd w naszym języku wzięły się „sen wieczny” czy „wieczne odpoczywanie”. Trop pozwalający cieplej i milej kojarzyć miejsce, gdzie nasi bliscy śpią, oczekując zmartwychwstania. A nas te cmentarze wciąż tak smucą…
Szczęśliwie daje się już wszak zauważyć oznaki modyfikacji tej pogrzebowej mentalności. Nieco zbyt mocno odchylone w biznesową stronę, ale jednak. O ile gadżety typu chryzantemy i znicze to odwieczna normalka, o tyle widok rozlokowanych pod nekropoliami sprzedawców popcornu, baloników, tudzież bufetów z fast żarciem może ciut zaskoczyć. Ów komercyjny pejzaż potrafią jeszcze ubarwić profesjonalni żebracy i panowie służbowo ściągający kasę w zamian za wyczytanie podczas nabożeństwa nazwiska zmarłego. Wyczytanie z użyciem nagłośnienia, więc taki apel dociera pewnie znacznie wyżej… Tak czy siak, coś się chyba jednak w temacie naszej listopadowej chandry zmienia. Coraz więcej rodaków dostrzega, że święto świętych może być też świetne do zrobienia interesu. Na początek dobre i to. Zmiany wymagają wszak nie tylko czasu. Także odświętnego poświęcenia.