Jeśli ktoś przypadkiem zazdrości roboty naszym posłom, senatorom czy innym ministrom tudzież sekretarzom stanu, dawno powinien dać sobie z tym spokój. Bo zazdrościć im po prostu nie ma czego. Wszak polityka to, spójrzmy prawdzie w oczy, zawód sprawiający uprawiającym go ludziom mnóstwo zawodu. A do tego jeszcze ta ciągła, przeklęta niepewność! W normalnym fachu, o ile człek z perspektywy miłosiernego Zakładu Utyskiwań Społecznych nie robi na umowie za „śmieciarza”, podpisuje się z pracodawcą cyrograf i zasuwa aż do bliżej nieokreślonego końca. Polityk ma gorzej, bo parafuje umowę tylko na czas określony – raptem marnych kilka latek. Jak tu więc planować przyszłość, skoro tak trudno nakreślić wizję etatowego jutra? Owszem, można starać się o następny angaż, lecz chcąc znów poczuć w kieszeni dietetyczne pobory, najpierw trzeba schować do niej dumę. O ile bowiem zwyczajny najemnik przy mało przyjaznym rozstaniu z szefem może przywalić mu w twarz od dawna cyzelowanym orędziem, profesjonalny łowca głosów gębę musi trzymać na kłódkę. Wyborcy go olali i wylali – trudno, należy wciąż ładnie się uśmiechać i do przodu! A nuż to zwolnienie za nieporozumieniem stron uda się w trakcie kolejnej wyborczej agitacji odkręcić…?
Żeby nie było wątpliwości, profesjonalne przekonywanie do swoich racji ma też, oczywiście, zalety. W odróżnieniu od, dajmy na to, małżonka, który nieopacznie roztoczył przed ślubną wizję zakupu futerka, polityk może do oporu obiecywać, co mu się żywnie podoba. Lud, ze swej natury mało pamiętliwy, i tak po pewnym czasie treść tego koncertu życzeń zapomni. Ciut gorzej może być jeno z odbieraniem przywilejów już obowiązujących, takich pięciu czy ośmiu stówek z plusem, na przykład. Tutaj nowa władza musi liczyć się z tym, że poddani też umieją liczyć. I nawet po kilku latach, przy urnach, mogą się z nią rozliczyć, powodując duże manko po stronie otrzymanych krzyżyków. To zaś kłopot, ponieważ mniej głosów dla przedstawicieli żywiącej się nimi kasty oznacza odebranie im znaczącego coś głosu. Jasne, regularną przepierkę mózgów mogą rodakom robić dalej, tyle tylko, że już poza parlamentarną sceną. Lecz takie przedstawienia szerszej widowni raczej nie interesują i zazwyczaj kończą się klapą.
W branży pań i panów z wyborczych plakatów całkiem inaczej wygląda też kwestia odpowiedzialności za fuszerkę. Kiedy zatrudniony w jakiejś firmie śmiertelnik coś spartaczy, pryncypał wytknie mu błąd i da po łapach. W politycznym światku jedna z głównych zasad do złudzenia przypomina tę z półświatka – winny jest zawsze ktoś inny. Osobnicy tworzący ten pierwszy mają jednak bardziej klawo, gdyż nie muszą, wzorem miłujących tatuaże łamaczy paragrafów, za swą niewinność garować. A zawsze to lepiej kolejne cele wytyczać sobie na Wiejskiej niż pod celą. Jest jeszcze jedna przewaga politykowania nad mnogością innych, podrzędniejszych zajęć, o niej wszak rozprawia się dość rzadko. Bo i po co przypominać elektoratowi tę wstydliwą prawdę: że rządzą nim goście parający się zawodem, do którego uprawiania nie trzeba mieć żadnego zawodu.