Brzydszej połowie ludzkości wbija się to do łbów właściwie od kołyski: kobieta zmienną jest. I wierzymy, gdyż najczęściej to ona zmienia nam wtedy pieluchy. Jednak prawdziwy sens owych słów poznajemy dużo później, gdy łatwą w obsłudze kompanię otaczających nas samców zastępujemy skomplikowanym modelem innej płci, z gatunku tych pięknych. Nie znając – wzorem typowego meteorologa – dnia ani godziny, kiedy nasze słoneczko przesłonią czarne chmury i powieje chłodem. To akurat zasługa przypisywanych paniom przez autora słynnej frazy „la donna è mobile” wahań nastrojów. Lecz ta ich osławiona „mobilność” przybiera, niestety, więcej postaci – co jedna, to gorsza. I droższa.
Najbardziej powszechną ze zmienności jest wśród dam chęć podmiany walorów, jakimi przy pomocy amunicji typu DNA obdarzyli ją przodkowie. Marną mając, nota bene, nad tym procesem kontrolę. Co kończy się np. mimowolnym przerzuceniem na córkę facjaty tatusia, który akurat zapomniał stanąć w kolejce po urodę. No cóż, chłop strzela, a natura geny nosi. Ważne jest coś innego: nie poznałem dotąd kobiety (i nie sądzę, aby kiedyś było mi to dane) w pełni zadowolonej ze swego doczesnego opakowania. Co tam Yeti lub jakieś białe kruki. Znaleźć na świecie choć jedną usatysfakcjonowaną swą krasą sztukę, oto jest wyzwanie!
Gdy facet widzi gdzieś własne odbicie i zadaje bajkowe pytanie: „Lustereczko, powiedz przecie, kto najpiękniejszy jest na świecie?”, słyszy łechcące jego ego „Ty, przystojniaku, przecież wciąż ci to powtarzam”. Z kobietami jest inaczej. Sprawiają wrażenie, jakby częstowało je ono stekiem wyzwisk, wśród których te w rodzaju „tłustej krowy” należą do najmilszych. I biorą je sobie do serca. A partner obserwuje to z boku i nic nie kuma. Dlaczego naturalna blondynka (unikat!) chce mieć kudły czarne jak smoła? Dlaczego właścicielka włosów prostych pragnie loków, i odwrotnie? Dlaczego ta z małym biustem śni o parze basketowych piłek, a ich posiadaczka o miseczce wielkości golfowych? Dlaczego przypominająca wiolonczelę niewiasta marzy o sylwetce smyczka? No i problem, nomen (w)omen, największy – zadek. Zawsze i wszędzie (poza Ameryką Południową i okolicami) zbyt duży! Dlaczego, dlaczego, dlaczego…?
Ambarasujący dla samców jest fakt, że te zastrzeżenia uważają za nonsensowne. O czym zresztą ich autorki z mniejszym lub większym zapałem starają się przekonać. Trud to wszak daremny, bo argumentów mogących wygładzić krzywe zwierciadło babskiej samooceny po prostu dotąd nie wynaleziono. A szkoda, gdyż przy tego rodzaju zmienności kobieca skłonność do wymiany garderoby, bucików i torebek stanowi jeno małą, niskobudżetową igraszkę. Zwłaszcza gdy zamiast przed lustrem, skłonna do transformacji dama staje przed chirurgiem. W imieniu mężczyzn apeluję więc: drogie panie, skończcie się tak przeglądać. I przejrzyjcie wreszcie na oczy.