Dziennikarz (nie mylić z publicystą i tymi, pożal się Boże, felietonistami) to unikalny fach. Jeden z kilku, w którym tak mało trzeba umieć i jeszcze mniej wiedzieć. Wystarczy w podstawówce liznąć coś o pisaniu. Śmiało można nawet darować sobie naukę czytania, bo od tego pismak ma przecież ludzi – tych, co rozszyfrowują jego medialny przekaz. Owszem, ktoś kiedyś przytomnie zauważył, że dziennikarz powinien wiedzieć coś o wszystkim i wszystko o czymś. Mądre, lecz mocno zdezaktualizowane. Dziś żaden cwaniak nie nosi już wiedzy we łbie, gdyż do współczesnego domo sapiens każda potrzebna treść przychodzi na kliknięcie palcem. Od wujka Googlewskiego, oczywiście. Jedno jednak jeden z drugim piśmienny pracownik redakcji wiedzieć musi: skąd w danej chwili wieje polityczny wiatr. Zawsze bowiem, robiąc dobrze partii X, naraża się partii Y, co miewa kluczowe znaczenie dla ciągłości jego zatrudnienia. Wszak nic nie trwa wiecznie, również mandatowa kadencja, i ci, którzy wczoraj odszczekiwali się swym rządowym prześladowcom, dziś są w stanie racją stanu pogonić im kota.
Dziennikarzem może być każdy. Na przykład moja mama, potrafiąca przy użyciu narządu mowy opisać rzeczywistość z dokładnością do ósmej plotki po przecinku. Fakt, nie ją miał na myśli Tołstoj, gdy stwierdzał, że lakoniczność jest siostrą talentu, lecz po pierwsze, nie znał mej uzdolnionej rodzicielki, po drugie, mógł się mylić, a po trzecie, od każdej reguły są wyjątki. Zapyta ktoś: okej, pal sześć warsztat i wiedzę, ale co ze zdobywaniem informacji? To całkiem proste, wystarczy wszem i wobec roztrąbić otwartość na niusy. Następnego dnia bankowo nadejdzie odzew od: a) tych, którzy chcą się czymś pochwalić, b) tych, co muszą na coś ponarzekać. To dwie największe grupy redakcyjnych donosicieli. Mikroskopijnej wielkości resztę stanowią głównie bezinteresowni ideowcy walczący o słuszną sprawę. Z reguły bez skutku.
Sięgając do listy cnót żurnalisty, pod względem liczebności wymaganych w jego fachu przymiotów bardzo przypomina on polityka. Wielu dawnych redaktorów chętnie zresztą idzie w mandaty. Przykłady są wszędzie, wystarczy rozejrzeć się na Wiejskiej lub choćby po naszym powiecie. Tyrając w rządzie, samorządzie czy w parlamencie, były reporter albo inny naczelny robią po prostu to, co dawniej: barwnie i z wprawą opisują subiektywnie widzianą rzeczywistość. Mówią, jacy to jedni są be, a drudzy cacy. Tyle że to już nie oni komuś, lecz im podsuwają do złotych ust mikrofon. Na koniec warto wspomnieć o bodaj kluczowym elemencie, który powinien łączyć tuzów ze świata władzy i wiadomości – zawodowej misji. Niestety, misja związana z jej poszukiwaniem u większości tych szanowanych członków społeczności zakończy się fiaskiem, misjonarze z nich bowiem żadni. Nie misją wszak polityk zaprząta sobie głowę, lecz dymisją, czyli momentem, kiedy naród komisyjnie wywali go z roboty. A to przykrość, nawet dla byłego pismaka, nie do opisania.