Z czytaniem przez rodaków gazet w rodzaju „Faktu” lub „Super Expressu” jest trochę tak jak ze słuchaniem disco polo. Prawie każdy się tego wypiera, lecz kiedy już owe tytuły ma w zasięgu wzroku, zmysłowo je nim pieści. Ukradkiem, żeby nikt nie widział. Za PRL-u prasa brukowa nie istniała, gdyż jako wymysł zgniłego Zachodu stanowiła trutkę, po której umysł socjalistycznego czytelnika mógłby ulec poważnej awarii. I na przykład przestać ogarniać tak fundamentalne dlań pojęcia, jak „plenum”, „egzekutywa”, „pięciolatka” lub, Leninie uchowaj, „imperializm”. Mądra władza ludowa potrafiła tego uniknąć. Wszystko zepsuł dopiero (wy)skok wąsatego Lecha, po którym szlaban na tabloidy szybko poszedł w górę. Ano właśnie, tabloidy. Wbrew swej obco dla Słowian brzmiącej nazwie, nie mają nic wspólnego z asteroidami. Może poza wspólnym niebiańskim mianownikiem, bo i jedne, i drugie na co dzień poruszają się wśród gwiazd. Za to właśnie najbardziej są wielbione.
Bierzesz, człowieku, do ręki nowy numer i za chwilę wiesz, że Maryla nie ma kasy na służącą, „Piasek” wypiaskował sobie zęby, a małżonki naszych futbolistów nabyły przypadkiem dwie takie same torebki. Obie (torebki, a nie małżonki) w przystępnej cenie 90 tysiaków. Czytając takie niusy, nawet ci, których majątek wyrazić można liczbą o kilka zer mniejszą, czują się właściwie jednymi z NICH. Owszem, puszczą czasem wiąchę na gwiazdorską rozrzutność i zadumają się nad niesprawiedliwością losu, ale po codzienny bilet do lepszego świata sięgają w kiosku niczym pijak po zimne piwo na kaca. Pychota! Mniejsza o to, pal sześć celebrytów. Z równą sprawnością sensacyjna prasa rozjeżdża przecież także zwykłych ludzi, wolnych od botoksu i dylematów w rodzaju: kupić Rollsa czy Ferrari? Chwała jej za to, gdyż jako gwiazda wydania, taka czarna owca z brukowca, może robić każdy z nas. Nie trzeba do tego wiele. Wystarczy znaleźć dużego grzyba, mieć w żołądku chirurgiczną zgubę, jeździć na bani traktorem po autostradzie, strzelić do byłej kochanki z przerobionej atrapy pistoletu – możliwości jest bez liku. Liczy się to, że każdy obywatel jest równy wobec prawa znalezienia się na „jedynce” ulubionego pisma.
Co do opisywania person w każdym ustroju równiejszych, rola gazetowych odpowiedników śmieciowego żarcia – tu przechodzę na pełną powagę – jest szczególna. O ile polityków i czołowych urzędasów szacowniejsze tytuły punktują wybiórczo i z pewną taką nieśmiałością, walczące o sprzedaż tabloidy walą na lewo i prawo, nie zapominając o centrum. Dzięki nim szary człowiek poznaje sensacje, jakie za czasów „Trybuny Ludu” nawet nie obiłyby mu się o uszy. A teraz, zaciskając wściekłą piąchę, na legalu o nich czyta, ogląda zdjęcia i rozkminia: „Jak to, kuźwa, w normalnym kraju jest możliwe?!”. Tymczasem pod względem arogancji rządzących nic w nim od dekad nie drgnęło. Tyle że teraz władza ma gorszą prasę.