Czasy się zmieniły i teraz, zamiast intonację słynnej patriotycznej pieśni zaczynać od słów „Nie rzucim ziemi…”, krajowi farmerzy chętniej śpiewaliby zapewne „Nie rzucim żony…”. O ile by takową, co zaczyna być u nas rzadkością, w domu i zagrodzie posiadali. Przed kilkoma laty ten odziany w kieckę problem dostrzegła nawet państwowa telewizja, po czym postanowiła zasiać u posiadaczy Ursusów, Bizonów tudzież innych pługów ziarenko matrymonialnej nadziei. A ponieważ narodem jesteśmy wścibskim, lubiącym zerknąć bliźnim do alkowy, z mety poczuliśmy miętę do reality wsioł pod tytułem „Rolnik szuka żony”. To jasne, chodziło wszak o audycję i pożyteczną, gdyż pomagała chłopom walczyć z nieurodzajem kobit, i ekscytującą, bo dała możliwość podpatrzenia, jak z dala od miasta kiełkują uczucia. Na dodatek w rolach pracujących na roli często obsadzano istne włościańskie archetypy, trudno się przeto dziwić, iż plon w postaci przeliczalnej na szmal oglądalności (wtedy jeszcze) telePiSja zbierała nader zacny. Choć nigdy nie zdradziła, ile za niego brała w skupie…
Ale co tam, mniejsza o kasę! Niech tam rolnikom nasza odbudowywana po klęsce pod Kurskim publiczna tivi nadal robi za swatkę. Wszak należy im się wsparcie, bo z solowym gospodarzeniem jest trochę tak jak z harowaniem na „becikowe” – w pojedynkę, na własną rękę, zrobić się tego nie da. I co tu się później dziwić, że takiego permanentnie spiętego od tej solowej działalności chłopa ciągnie, by wsiąść do ciągnika i z podobnymi sobie (jak ich proroczo zwano za komuny) rolnikami indywidualnymi zrobić na drodze jakąś rozpierduchę? Cóż, tak to już bywa, kiedy człek nie ma się z kim pokłócić we własnej chałupie.
Zostawmy jednak speców od ziemi, gdyż istnieją jeszcze inne grupy zawodowe, którym pod tym względem w kraju nie jest jak w raju. Ot choćby panowie dziennikarze. To dobry przykład co najmniej z dwóch powodów: po pierwsze, wzorem kawalerów z TVP, sami się o siebie nie upomną, a poza tym ich robota też czasem śmierdzi. I to tak, że powoduje obrzydzenie na masową skalę. Kłopoty zaczynają się już na etapie selekcji niusów, która we współczesnych mediach bardzo przypomina rozgarnianie obornika. Nic dziwnego, że przed wieprze nie rzuca się później pereł, lecz informacyjne ochłapy. A jeśli nawet pismak jakimś cudem coś ważnego z siebie wydusi, musi liczyć się z kąpielą w wylanym nań gnoju – hejter oraz chłop, historia świadkiem, żywemu nie przepuszczą. W tej sytuacji niewieścia niechęć do wiązania się z żurnalistą wydaje się oczywista. Nawet jeżeli ten wygląda jak z żurnala. U rolników jest w zasadzie tak samo: choćby nie wiem jak wysprzątali obejście, zawsze można tam w coś wdepnąć. Od zbierającego z wirtualnego poletka wszelkie badziewie gryzipiórka różni ich wszak to, że rzadziej mają żniwa.