Gdziekolwiek teraz nie przyłoży się w Legionowie ucha, właściwie wszędzie słychać dyskusje o polityce. Poświęcone, to jasne, głównie jej lokalnej odmianie, łamanej jednakowoż przez politykę dla odmiany zwaną wielką. Chociaż, gwoli ścisłości, słowo „Wiejską” oddawałoby jej charakter znacznie lepiej.
Otóż zanim jeszcze głosujący legionowianki tudzież legionowianie zdecydowali w swej demokratycznej przekorności, że miastu przyda się prezydencka dogrywka, wielu z nich łamało sobie głowy, na czym te gminno-parlamentarne alianse tak naprawdę polegają? Czy są to, niczym w tytule pewnego filmu, „Niebezpieczne związki”, czy tylko mało znaczące kampanijne tańce godowe, wedle piosenkowej z kolei zasady, że do tanga trzeba dwojga? Ba, dumali nad tym ponoć nawet sami działacze! Takie przynajmniej wieści dotarły do nas z obozu pretendenta do urzędowania w głównym ratuszowym gabinecie, gdzie zastanawiali się, po kiego – skoro to od zawsze ich miasto oraz ich sprawy – na okoliczność wyborów muszą nagle podążyć inną, trzecią drogą? Nie mając w dodatku wiedzy, co ich na jej końcu czeka. Cóż, tak to już w politykowaniu bywa, że partyjnego czy organizacyjnego planktonu liderzy zwykle nie pytają o zdanie. Normalka. Zastawiona jest jednak w tym wszystkim pułapka. Bo im większa u kogoś dysproporcja pomiędzy ambicjami a politycznym obyciem, im więcej obiecuje, a mniej potrafi dać, tym szybciej skończy tak jak ów plankton – zjedzą go grubsze ryby.
Inną z kolei mieli podobno zagwozdkę wyborcy pragnący, aby Legionowo nadal podążało sprawdzonym kursem, niemający wszak pewności, czy ich kandydatowi PO drodze z Donaldową trzódką. Ale wystarczyło dobrze wczytać się w wyborcze kwity, aby nabrać pewności, iż aktualny prezydent Obywatelskie poparcie jak najbardziej posiada. I jak na dobrego gospodarza przystało, z korzyścią dla miasta nie zawaha się go w przyszłości użyć!