Posłańcy złych wieści, jak uczy historia, kończą zwykle marnie. Na szczęście ja mam dziś info całkiem dla ogółu dobre, choć również końca dotyczące. Mojego końca. Przynajmniej w roli tekstowego zaopatrzeniowca tygodnika ze słowem „weekend” w tytule. Tak, drodzy miłośnicy oraz tani hejterzy, biorę swoje pióro i spadam! Zarówno z tej skromnej rubryczki, jak też z całej naszej, niewiele starszej od mojego w niej stażu gazety. Minęło przeszło 20 lat i przeszła też mi ochota na ukazywanie prowincjonalnych realiów czarno na białym. Już się na tę robotę nie piszę. Ja tudzież dwaj inni ocalali członkowie ciała zwanego w tej wiecznie głodnej mięcha branży zespołem redakcyjnym. I naprawdę trudno byłoby mi znaleźć właściwszy moment na to, by – przy solidarnym wsparciu towarzyszy niedoli – z funkcji papierowego zakapióra „Miejscowej” dyskretnie, acz oficjalnie się wypisać.
Kończymy wydaniem numer 1109. Symbolicznym, jeśli potraktować go niczym datę. Tak jak 11 września 2001 roku runęły dwie wieże World Trade Center, 21 kwietnia, wskutek drugiej tury wyborów prezydenckich, osiągnęła w Legionowie metę kluczowa dla jego rozwoju oraz współczesnego oblicza epoka. Jej ważność (a co mi tam, doprawię to pożegnanie szczyptą patosu) z pewnością docenią po latach badacze lokalnych dziejów. Dlatego fajnie było się przy narodzinach, dojrzewaniu i rozkwicie tego boomu pokręcić. Natomiast przyszłości miasta L., wszystkiego, co w nim wkrótce nastąpi, ani obserwować, ani opisywać na dawnych łamach już nie zamierzam. Także dlatego, że straszna zrobiła się w medialnym fachu konkurencja. Straszna w znaczeniu „duża”, ale też całkiem dosłownie – wstrętna i okropna. Z dziennikarzami jest bowiem teraz trochę tak jak z kapelami weselnymi. Gdy jedne wciąż cierpliwie uczą się kolejnych utworów i wykonują je na żywo, inne – włączając podkład z „taśmy” – tylko muzykowanie udają. A mogą tak sobie z ludźmi pogrywać, bo zmieniający się rynek zaczął im na fałszowanie pozwalać.
Dawniej, zanim opublikowano mu pierwszy poważny tekst, młody żurnalista latami musiał klecić niusy ze stłuczek pod marketem. A dzisiaj gryzipiórkiem mianować się może każdy. Wystarczy, że w necie stworzy sobie portal, zgodnie z medialnym obrządkiem go ochrzci i wnet na mieście tytułują go panem redaktorem. To się nazywa społeczny awans! Ale tam, gdzie rośnie ilość, prędzej czy później po tyłku dostaje jakość. Obecnie miano tekstu prasowego przysługuje już nawet zdjęciu opatrzonemu dwoma kulawymi zdankami opisu. Ba, takie dzieła są najbardziej cenione. Byle tylko szybko powstały i zaczęły plątać się po sieci. Coraz mniej jest miejsca dla autorów słuchających wielu stron, lubiących dotrzeć do sedna sprawy, ceniących grę słów, zgrabne frazy. Cóż, taki mamy w sferze informacyjnej klimat i nie ma co się na tą nową rzeczywistość obrażać. Smutną prawdę o postępującej atrofii artykułów należało jednak w końcu wyartykułować. I jam to, nie chwaląc się, uczynił.
Co z tej swojej medialnej tułaczki najbardziej zapamiętam? Wiele spraw, wielu ludzi, wiele miejsc. Wzruszoną matkę niepełnosprawnego dziecka, którą jednym telefonem udało się uwolnić ze szponów komornika. Całą galaktykę gwiazd i gwiazdeczek, jakie oświeciły mnie swą celebrycką mądrością. Gabinety, bunkry, hale i mnóstwo innych pomieszczeń, do których – gdybym parał się czymś innym – nikt by mnie nigdy nie wpuścił. Służbowe loty, rejsy, przejażdżki… Dużo tego, więc w przyszłości, przy odrobinie soku z gumijagód, będzie co wspominać. A czy „Miejscową” albo tworzących ją ludzi wspomną kiedyś mieszkańcy? Być może, zwłaszcza ci, co doceniając walory papieru, z którego powstawała, stosowali ją jako podpałkę do „kopciucha”. Szkoda zatem, że (podobnie jak starych pieców) została ich w grodzie ledwie garstka. Jeśli jednak na trwałe udało nam się zapisać w czyjejś pamięci, jesteśmy zaszczyceni. A do tego naprawdę, z całego serca wdzięczni. Nie każdy wszak i nie co dzień ma sposobność dzielenia się z tysiącami osób swoimi myślami lub faktami to im dającymi do myślenia. Nawet jeśli owe fakty żyją w gazecie jeno przez chwilę.
Co do mnie, nie będę – wzorem awansowanego na szejka wójta Pcimia – przeklinał dnia, w którym zostałem pismakiem. Wręcz przeciwnie. Cieszę się, że przez całkiem spory szmat czasu mogłem realizować w życiu scenariusz, który gdzieś tam kiedyś – jako regularnie czytający prasę i raczkujący do biblioteki kilkulatek – sam sobie poniekąd stworzyłem. „Szmat czasu w szmatławcu. No i z czego się tu cieszyć?” – zapyta w tym miejscu jakiś wstydliwie ukryty za wirtualnym parawanem, intelektualnie nagi mój „wielbiciel”. I co mu tu odpowiedzieć? Najlepiej nic, bo każda, nawet najcelniejsza riposta tylko utwierdza schowanego za monitorem, leczącego kompleksy frustrata w przekonaniu, że jego ujadanie jest coś warte. A nie jest. Gdybym jednak raz, na do widzenia, musiał kompletnie mi obcemu krytykantowi się odszczekać, użyłbym cytatu z politycznego klasyka: „Pan jest zerem, panie (dajmy na to) Papryka”. Pasuje on tu wszak nie do końca, gdyż pozostając przy wspomnianej cyfrze oraz popkulturowych evergreenach, moje prywatne porachunki lepiej podsumuje tytuł jednego z pierwszych i największych przebojów grupy Lady Pank. Chociaż i „Fabryka małp” byłaby całkiem, całkiem…
Tak oto, śpiewająco, dobrnąłem do szczęśliwego dla każdej ze stron finału. Dziękuję Wam, zawsze pięknym Czytelniczkom oraz nieustająco przystojnym Czytelnikom, za poświęcony „miejscówce” czas. Przepraszam jednocześnie za wszystkie zawarte w niej przypadkowe i niezamierzone błędy tudzież wypaczenia. Ludzką rzeczą jest się mylić, a dziennikarze to w większości wciąż jeszcze przecież są ludzie. Jeżeli kiedyś, na mocy czyjejś decyzji, ta bezcenna (czytaj: darmowa) od wielu lat gazeta się odrodzi, to już w innej postaci i beze mnie. Co miało z mojego pióra na jej strony spaść, to spadło. Waszą „Miejscową na Weekend” historia właśnie oddała na makulaturę.